Gdy gramy w RPG nie przywiązujemy większej wagi do historii artefaktów, liczy się tylko co one robią. D&D pełne jest magicznych broni i przedmiotów służących do wysyłania wrogów w zaświaty. Większość z nich to zabawki typu „długi miecz mrozu +3” czy coś w tym guście. Osobiście zapamiętałem tylko jeden taki przedmiot.
Moja pierwsza postać do Zapomnianych Krain – drow wojownik/czarodziej Aaron Coloara – zdobył magiczną broń, miecz zwany Bratobójcą. To ostrze, według historii wymyślonej przez MG, zostało stworzone przez starożytne drowy by skuteczniej walczyć ze znienawidzonymi wrogami: elfami faerie i ludźmi. Z punktu widzenia mechaniki była to katana +5, była również bronią zguby elfów i ludzi. Jako, że ludzie stanowili 75% przeciwników na naszych sesjach to nietrudno jest sobie wyobrazić jak użyteczną i potężną bronią był ten miecz. W całej tej zabawie był jeden szkopuł – moja postać była praworządna dobra, dosłownie skrzyżowanie Drizzta z Matką Teresą. Ów miecz był dziełem zła, mój kręgosłup moralny nie pozwalał mi go używać. Tak więc nosiłem inny magiczny majcher, nie tak fajny jak ten ale też skuteczny. Bratobójca zawsze spoczywał w pochwie na plecach, bezpieczny w moich rękach, chroniony przed chciwymi łapskami zła.
Bratobójcy użyłem tylko raz, tuż przed śmiercią. W ciągu tamtej kampanii nasze postacie zaaklimatyzowały się w pewnej wiosce na północy Wybrzeża Morza Mieczy. Ja jako drow miałem z tym najwięcej problemów. Nieufność powodowaną moją przynależnością rasową przełamałem śmiałymi czynami, skruchą i oddaniem. W owej wiosce wziąłem pod opiekę pewną małą dziewczynkę, której rodzice jak się później okazało zginęli podczas rajdu drowich łowców niewolników(ironia MG). Wszystko układało się pięknie, drużynowy kapłan odbudował świątynię Torma, wojownik szkolił wieśniaków itd. Wszystko to przetykane kolejnymi wyprawami do „kolejnych zapomnianych lochów”.
Nasze postacie były na dość wysokich poziomach 15-17 i granie nimi ponad rok stawało się męczące. Umówiliśmy się z MG, że zakończy tą kampanię w jakiś „epicki’ sposób(czyli wielką rozpierduchą).
Gdy wróciliśmy z naszej kolejnej wyprawy „na drugi koniec świata” zastaliśmy naszą wioskę zniszczoną, splądrowaną a mieszkańców wyrżniętych w pień. Oczywiście Alija, moja adaptowana córka również była martwa. Czarami wieszczenia odtworzyliśmy przebieg wydarzeń, odnaleźliśmy oprawców – potężną sforę barbarzyńców z Północy. W ponurych nastrojach ustaliśmy, że najpierw ostrzeżemy okoliczne miasta o nadchodzącej inwazji a potem dopiero poszukamy sprawiedliwości wzmocnieni przez ewentualnych sojuszników. Pozostali gracze powędrowali natychmiast w kierunku pozostałych osad ludzkich a ja zostałem w celu podążania w ukryciu za armią i donoszeniu o jej ewentualnych posunięciach. W tym zostaniu miałem pewien plan – postanowiłem sam na nich uderzyć(o czym poinformowałem w tajemnicy MG i otrzymałem jego zgodę).
Wtedy właśnie użyłem Bratobójcy – pierwszy i ostatni raz. Ta część sesji to było już jeden na jeden – ja i MG. Wzmocniony eliksirami i czarami, ciskając błyskawice wkroczyłem do obozu barbarzyńców, przebijałem się przez obóz zostawiając za sobą pasmo trupów. Gdy dotarłem do namiotu wodza byłem pozbawiony zaklęć i poważnie ranny. Wódz niemal dorównywał mi poziomem i stoczyłem z nim epicką walkę, którą wygrałem tylko dzięki specjalnym właściwościom Bratobójcy. Chwilę później poległem walcząc z kilkudziesięcioma barbarzyńcami, którzy postanowili pomścić wodza. Mimo wszystko tego dnia zabrałem ze sobą ponad setkę ludzi. Sam.
Pozostali gracze polegli równie chwalebnie. Wraz niewielkim oddziałem natarli na pozostałych barbarzyńców, większość zabili a resztki zmusili do odwrotu. Podobnie jak ja padali jeden po drugim otaczani wciąż przez nieprzebrane hordy dzikusów. Tak powinni ginąć prawdziwi herosi.
Dodane, dzięki
OdpowiedzUsuńEpicka historia :-) I jednocześnie świetny dowód na to, że o wiele lepiej w rpgi grać niż o nich słuchać...
OdpowiedzUsuńpozdrawiam i dodaję do czytnika ;-)
luc.
Lucek zabrał mi słowa, dlatego milczę...
OdpowiedzUsuń